Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.

Jakieś niezłomne postanowienie odbiło się na wymizerowanej twarzyczce Juli.
— Nie tak łatwo pójdzie! — odparła. — Bo będą pilnowali! Ale radę sobie dam! Żywa, tu nie powrócę!
— Sądzisz, że zdołasz zawiadomić władze!
— Muszę!
Widząc, że dziewczyna jest zdecydowana na wszystko, Hanka poczęła wyjaśniać swój plan.
— Najlepiej będzie — rzekła — o ile zrobimy tak... Skoro tylko znajdziesz się na wolności, wsiadaj w taksówkę i jedź — tu wskazała adres Freda — Dopiero, o ile go nie zastaniesz, to udaj się na Koszykową! — rzuciła adres matki — Tam ci pomogą... Jeśli zaś sądzisz, że niema czasu do stracenia, to zawiadamiaj policję... Byle jaknajprędzej się wyrwać z tej złodziejskiej dziury!...
Jula jęła teraz przyciszonym głosem rozpytywać o szczegóły, a gdy we wszystko ją wtajemniczyła Hanka, z jej piersi wydobył się pełny lęku szept:
— Och, byle się udało!
— Czemu nie miałoby się udać? — zdziwiła się teraz Gliniewska.
— Sama nie wiem! Złe przeczucia mnie dręczą!...
W tejże chwili, jakby w odpowiedzi na to, cicho rozwarły się drzwi mieszkanka, a na progu ukazał się apasz. Uśmiechał się z wyrazem jakiegoś dzikiego triumfu.
— Lutek! — wrzasnęła z przerażeniem dziewczyna, chwytając się za głowę.