Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/184

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, Lutek! — powtórzył powoli, zamknąwszy za sobą drzwi i posuwając się w ich stronę — A panny co tu robią? I chora raptem ozdrowiała...
Patrzyły na draba, oniemiałe z przerażenia. W jakiż sposób zdążył tak cicho powrócić? Hanka lękiem przykuta do miejsca, zapomniała nawet, iż stoi tylko w koszuli. Apasz sam wyjaśnił tajemnicę swego powrotu:
— Podejrzewałem was, suki — charknął ochrypłym głosem — że cościk z wami nie w porządku... — Tom drzwi naoliwił i zamków nie pozatwierał... Ano, tęga wsypa!... Ach, ty ścierwo Jula.... Widzisz, jak jej śpieszno było na ulicę...
I bez namysłu z całej mocy uderzył pięścią dziewczynę w kark. A gdy ta zachwiała się i padła na podłogę, jął ją kopać butem, gdzie popadło.
Widok ten był ponad siły Hanki. Z jakimś dzikim okrzykiem rzuciła się na draba, wbijając się paznogciami w jego rękę. Na chwilę przestał znęcać się nad leżącą i z podziwem spojrzał na Gliniewską. Później jednem pchnięciem odrzucił ją od siebie, jak się odpędza natrętną muchę. A potem podskoczył, złapał wpół i powlókł do pokoju, w którym leżała poprzednio.
— Tu masz być, panna! — cisnął ją brutalnie na łóżko. — Ani się rusz! I tobie za frechowność należy się wycisk... Rychtyk, podlemonić oko!... Ale lanie nie ucieknie... A urody szkoda.... Nikomubyś się nie spodobała... Za buzię nabitą forsy nie płacą... — Zaśmiał się ironicznie i zamknąwszy Hankę na klucz, powrócił za przepierzenie. Tam, snać wylewał na