Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

Julę resztki swego gniewu, bo długo słychać było odgłosy razów, jęki i szlochy katowanej ofiary.
Hance toczyły się łzy po twarzy. Do krwi zagryzła wargi, aby nie krzyczeć z poniżenia i wewnętrznego bólu. W mózgu zaś świtała jedna myśl:
— Teraz jestem zgubiona!
Prawie w tejże chwili do mieszkania powróciła Jengutowa. Przystanęła, zdumiona, słysząc krzyki i płacze.
— Co tu się dzieje, Lutek!
— Ano, nic! — odparł spokojnie. — Nakryłem, jak zmawiały się panny, tom im dał szkołę...
— Bajesz chyba, Lutek! I nowa? — zdziwiła się. — Przecież ona chora!
— Taka chora, jak i wy, matko! Chytra z niej dziewucha! Kombinowały, jak od nas zwiać... Tom Juli trochę żebra pomacał, a nowej nic nie zrobiłem, bo gniewalibyście się, matka...
Jengutowa zaklęła brzydko, poczem otworzywszy drzwi do pokoju, w którym znajdowała się Hanka, blisko podeszła do łóżka.
— To panna, taka komedjantka? — rozległ się pełen złości syk.
Hanka odwrócona obecnie twarzą do ściany, postanowiła milczeć i nie odpowiadać ani słówkiem.
— Taka komedjantka, cholera! — powtórzyła z gniewem. — Jak ci świetnie udawała gorączkę...
Gliniewska nie drgnęła nawet.
— Nie chcesz gadać, to i nie gadaj! — stara wzruszyła ramionami. — Ważna, że jest córką Helmanowej! Nie pomoże już matka... Jednaki będzie twój los!...