Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

Pozostawiwszy Hankę w spokoju, powróciła do Lutka. Widocznie o czemś ważnem musiała się dowiedzieć w mieście, bo nie zwracając nawet uwagi na skuloną w kęcie Julę, dała mu znak i oboje wyszli na tajemniczą naradę do kuchenki. Narada ta nie trwała długo, a jej regultat częściowo stał się wiadomy Hance, bo powróciwszy do pokoju i nie krępując się jej obecnością głośno kończyli rozmowę.
— To i dziś, trza gości odmówić? — mruknął drab.
— Pewne! — przytwierdziła stara. — Toć z córką Helmanowej inaczej wypadnie postąpić!
— Proszeczki... a potem wywieziem...
— To się wi...
— A Jula?
— No, przyjdzie po nią ten rudy... i tak go stalowałem... Odrazu nie wierzyłem dziewczynie.
— Równo jest...
— A ty o której, na robotę?
— Jak zastuka Maryśka!
Hanka starała się odgadnąć sens tych tajemniczych frazesów. Jedno stawało się jej jasne. Zamierzano ją znów uśpić narkotykiem i gdzieś wywieźć. Zresztą dalsze słowa rozmowy, potwierdziły te okropne przewidywania.
— No, to do niej, matka! — rzekł apasz, wskazując w stronę Gliniewskiej. — Poco ma nam przeszkadzać, a uszami strzyc...
— Dobrze gadasz!.. Ty ją przytrzymaj.. — Podeszła do szafki i wyjęła jakąś butelkę. Drab zbliżył się do Hanki i wykonał ruch, jakby zamierzał ją pochwycić za ręce. Lecz ona już powzięła postanowienie. Odwróciwszy się szybko, wymówiła spokojnie: