Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.

cie. Stara, Maryśka i Lutek. Pochylali się oni nad czemś, czego nie mogła dojrzeć Hanka, a ich twarze wykrzywiał grymas tak straszliwy, że przebiegł ją mimowolny dreszcz lęku.
— Łatwo poszło? — przyciszonym głosem gadała wiedźma.
— Ani zipła! — z przechwałką w głosie mrukną apasz. — Zadusiłem, jak kurczaka... Prawda, Mańka?
Skinęła głową.
— I z tym drugim skończyliście frajerem?
— A co? — rozległ się ironiczny ton bandyty. — Mieliśwa go zostawić, żeby skapował? Bardzo żałujesz kochanka, Mańka
W odpowiedzi, nieokreślony odgłos wydobył się z gardła dziewczyny.
Hanka drgnęła. O czem rozmawiali tamci? Przed chwilą dokonana została zbrodnia? Kogoś zaduszono, kogoś zamordowano? Uniósłszy się nieco na swem posłaniu, z lękiem nadsłuchiwała dalej.
Tymczasem megera, pochylona nad stołem, coś tam przebierała palcami. Raptem aż syknęła z podziwu:
— Ładne, bo ładne kamuszczki! — pochwaliła, kręcąc głową. — A to ci się dorobiła!
— Jak ci nie chciała dać po dobroci, to się zabrało siłą! — ochryple zaśmiał się drab!
A dziewczyna wyrzekła sentencjonalnie:
— „Helwira“ był złoty interes! — Tylko nikomu dziś z tego nic nie przyjdzie! A dziedziczka, od nas otrzyma posag...
Niby prąd elektryczny przebiegł Hankę, a ser-