Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/200

Ta strona została uwierzytelniona.

na przejęty tragicznemi wypadkami i niespokojny o Freda, iż pilnował przyjaciela, by ten z rozpaczy, nie wyrządził sobie krzywdy!
A gdy do wieczora policyjne poszukiwania nie wydały rezultatów, umyślnie wyciągnął towarzysza lat dziecięcych na długą przechadzkę, sądząc, że ta nieco go uspokoi i rozerwie.
Sam nie wiedział, kiedy zabrnęli w tę podmiejską uliczkę, gdyż przez cały czas mówił, co mu tylko podsuwało dobre serce, starając się daremnie pocieszyć Freda.
— Nie martw się, mój złoty? — tłomaczył. — Po co przypuszczać najgorsze... Napewno odnajdą Hankę... Helmanowa broniła swej biżuterji, dlatego ją zamordowano... Lecz jakiż byłby cel zgładzenia ze świata twej narzeczonej? Najgroźniejsi przestępcy, nie popełniają bezsensownych zbrodni...
Fred kiwał głową, ale był odmiennego zdania. Ci, którzy zabili Helmanową, dla własnego bezpieczeństwa musieli zgładzić i jej córkę.
Długo może trwałaby rozmowa, gdyby nagle obraz niezwykły nie zwrócił ich uwagi.
Dobiegły ich ciche skargi, czy też westchnienia, a gdy spojrzeli w stronę, skąd one dolatywały, starając się w mroku podmiejskiej uliczki rozpoznać przyczynę tych odgłosgw, przed ich oczami zarysowała się, zaiste, potworna scena.
Przed niemi, o kilkadziesiąt kroków, jakiś ohydny drab znęcał się w nieludzki sposób nad dziewczyną. Pewny bezpieczeństwa, bo daleko znajdował się posterunek policyjny, a żaden z mieszkańców niskich