Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/201

Ta strona została uwierzytelniona.

parterowych domków nie miał zwyczaju wtrącać się w podobne sprawy — bił dziewczynę pięścią po głowie, szarpał za włosy i dokądciś ciągnął. Raptem dziewczyna, snać pod wpływem mocniejszego ciosu, zachwiała się i upadła do kolan pastwiącego się nad nią draba, a jej ręce wyciągnęły się ku niebu, niby z prośbą o litość. Nie wzruszyło go to bynjmniej i dziwną zaciętością powtarzał uderzenia.
— Potworne! — wykrzyknął Fred, który doskonale mógł zaobserwować tę scenę, oświetloną mdłym blaskiem latami. — Śpieszmy na pomoc!...
Dłoń Bartmańskiego powstrzymała go na miejscu.
— Podziwia to — rzekł — napewno z okien kilkudziesięciu świadków! Ale nikt nie chce się mieszać! I tobie, nie radzę!... Niezbyt bezpieczne...
— Nie pozwolę — zaprzeczył oburzony Fred — by przy mnie zabijano kobietę!
— Cóż chcesz — mówił filozoficznie Bartmański — to ich prawa! Półświatek!... Na wyżynach porachunki miłosne załatwia się szantażem, a w nizinach, przy pomocy pięści i noża.
Filozofja Bartmańskiego nie przekonała Freda.
— Nauczę zbója! — głośno zawołał i szarpnąwszy się silnie, wyswobodził rękę z uścisku przyjaciela.
Ruszył pośpiesznie naprzód, a w ślad za nim, rad nie rad, pośpieszył Bartmański.
Drab dojrzał ich zdaleka. Wściekły, iż zdąża niespodziana odsiecz, a może sądząc, że pędzący w jego stronę, są przebranemi po cywilnemu polic-