Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

— Potężnym narkotykiem uśpili, biedaczkę! — szeptał z przerażeniem. — A jeśli trucizna? Byle policja przybyła, na czas... Tu potrzebny, koniecznie lekarz...
Tymczasem Bartmański, jakby chcąc pomścić swą porażkę z Maryśką, związał pochwyconemi ręcznikami, dokładnie starą. Ta milczała, nie stawiając oporu, a tylko jej wzrok rzucał pełne, ni to wściekłości, ni to ironji błyskawice.
A gdy złożył ją na podłodze, obwiązaną, niczem tobół, odetchnął, otarł zranioną rękę i pośpieszył do Freda.
— Nie możesz docucić narzeczonej? — rzucił niespokojnie.
— Tak!... — odparł tamten nerwowo. — Nie wiem, co to znaczy?...
— Ha, trudno! Drzwi zamknięte, lecz pozostały okna! Wybiję szybę i sprowadzę lekarza... Lecz patrz, co to?
Na środku stołu leżała skórzana walizka z inicjałami Helmanowej. Pochwycił ją Bartmański i nacisnął sprężynę, otwierającą zamek. Odskoczyło wieko, a wspaniałe brylanty zaiskrzyły się tysiącem promieni.
— Więc tu są mordercy! — zawołał, wskazując Fredowi na klejnoty. — Oni zabili Helmanową!... A zgładziwszy matkę, chcieli usunąć i córkę!... Maryśka, uczestniczyła we wszystkiem!...
— Napewno Hankę otruto! — wykrzyknął Fred z rozpaczą.
Bartmański zbliżył się do okna i otworzył okiennicę — z tyłu wyrosła groźna przeszkoda — krata.