Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.

— Psia krew! — zaklął z pasją. — Jesteśmy w pułapce...
— I tak nie wiem, czy wypuszczonoby się z domu. Posłuchaj, co się dzieje!
Z podwórza dopiegał gwar zmieszanych głosów.
— Policja? — zapytał Bartmański, nadsłuchując.
Fred wzruszył ramionami.
— Bandyci śpieszą — rzekł — żeby się z nami rozprawić. Dla tego, tak uśmiecha się ta stara! Daj Bóg, aby policja nie przybyła za późno!..
— Nie mamy broni, lecz stawimy opór jaknajdłużej! — oświadczył energicznie Bartmański. — Byle przetrzymać kilkanaście minut! Chyba już powiadomiono władze i...
Dalszą część zdania zgłuszyły coraz dziksze okrzyki. To Lutek, zebrawszy kamratów, dążył zakończyć porachunki z intruzami. Stał on przed domem, przy taksówce, mającej wywieźć Hankę i nagle otrzymał złe wieści z dwóch stron. Od Maryśki, gdy udało się jej wyrwać z mieszkania i od owego apasza, który pędem nadbiegł, donosząc, że zmuszony był zabić Julę, gdyż jacyś nieznajomi śpieszyli dziewczynie z pomocą.
Zbój zorjentował się w jednej chwili. Zgładzić niepotrzebnych świadków — tych przybyszów i Hankę — złapać kosztowności i uciec. Wszystko zależało od pośpiechu...
Pędził więc do mieszkania, na czele paru kompanów, rychło odsunął rygiel i śmiało wbiegł do pokoju.