Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

— Prędzej... prędzej! — naglił towarzyszów. — Nożem frajerów!
— Bierz stołek i wal po łbach! — rozkazał Fred, ujrzawszy łobuzów, w których rękach połyskiwały „koziki“. — A ja się z tym przywódcą rozprawię!...
Jakby przeczuwając, w groźnym drabie oprawcę Hanki, pierwszy rzucił się na niego. Atak na tyle był niespodziewany, że Lutek, pochwycony za gardło, zachwiał się i runął na podłogę. W tejże chwili Bartmański, jął wymachiwać stołkiem, bijąc nim po głowach bliżej stojących napastników.
Lecz, jeśli Fred, leżąc na zbóju, walił go teraz pięścią, ile było mocy, zamieniając twarz w krwawą miazgę, reszta apaszów połapała się w sytuacji bezzwłocznie.
Bartmański był dobrym handlowcem, lecz nie nadawał się do dłuższej walki. To też rychło, któryś z zbirów podstawił mu nogę, a gdy padł, jął go dusić za gardło. Inni szybko oderwali Freda od swej ofiary i szarpał się on beznadziejnie z roziskrzonemi z gniewu oczami, przytrzymywany przez szereg rąk.
— O, swołcze! — zaklął Lutek, powstając i ocierając krew, spływającą z twarzy. — Już ja się odegram!...
— Nie, to ja z niemi skończę! — zabrzmiał głos dziewczyny, która z tyłu dotychczas ukryta, obserwowała przebieg bitwy, a teraz skradała się ku Fredowi, z połyskującym z ręce nożem.
— Rżnij, nie pytaj! — padł rozkaz. — I w nogi!
— Powiadasz?...