Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/212

Ta strona została uwierzytelniona.

Lutek już miał w ręku walizkę. Jeden z drabów zbliżył się do Hanki. Z kąta dolatywało tylko charczenie Bartmańskiego. Ulicznica przyłożyła nóż do gardła Freda.
— Pożegnaj się z życiem!...
Ściskający Freda, niby w żelaznych kleszczach zbóje, z dziką rozkoszą przypatrywali się ohydnej scenie. Ten szarpnął się jeszcze parę razy, lecz wnet pojął, że dalszy opór jest daremny... Przymknął oczy, zrozumiawszy, że wszystko stracone.
Wtem... Za oknami zadźwięczały ostre gwizdki.
— Glina! — zabrzmiał czyjś przerażony okrzyk. — Glina! Ratuj się, kto może...
— Pomocy! — ryknął. — Pomocy... — i raptownem uderzeniem wytrącił dziewczynie nóż z ręki.
Gwizdki stawały się coraz bliższe, a w ślad za niemi rozległ się suchy trzask rewolwerowych wystrzałów...
To patrol policyjny witał salwą uciekających bandytów...

∗  ∗

W kilka godzin później, ale już w mieszkaniu pani Korskiej, dokąd przewieziono Hankę, Fred pochylał się nad narzeczoną. Doktór go zapewnił, iż dano jej zażyć, tylko silny narkotyk i że jego skutki rychło muszą minąć, nie pozostawiając złych następstw dla zdrowia.
Sprawdziły się przewidywania lekarza, bo Hanka właśnie otworzyła oczy.
— Jakżeż jestem szczęśliwy! — zawołał, widząc, że odzyskała przytomność.
Rozejrzała się ze zdziwieniem dokoła.