Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

Hanki. Od rana mżył drobny deszcz, a listopad, który zmienił ciepły i słoneczny październik, szarugą i błotem zalewał ulice.
Fred, wiążąc przed lustrem starannie krawat — z ludzi najmniej nawet zważających na wygląd zewnętrzny, miłość czyni elegantów — myślał ze zniecierpliwieniem, iż dokuczliwa pogoda odbiera mu przechadzkę z Hanką, w czasie której tak przyjemnie się gawędzi i tak serdecznie można do siebie się przytulić — gdy wtem, te rozważania przerwał ostry dzwonek u wejścia.
Wizyta w mieszkaniu Korskich, których prawie nikt nie odwiedzał, była stale faktem niezwykłym. To też Fred, sądząc, iż to siostra może przychodzi, sam pośpieszył do drzwi w przedpokoju. Ze zdziwieniem ujrzał posłańca.
— List do pana!
Po chwili, sam w pokoju, rozrywał kopertę. Była zaadresowana ręką kobiecą, lecz pismem całkowicie nieznanem. A gdy otworzył list, zdumiał się jeszcze więcej, niźli swego czasu, otrzymawszy w podobnych okolicznościach bilecik Hanki.
Przeczytał raz i drugi. Własnym oczom nie wierzył. Brzmiał on:
„Szanowny Panie!
Choć nie znamy się osobiście, doskonale się znamy ze słyszenia. Zamierza Pan poślubić Hankę, a jest ona, bądź co bądź, moją córką. Mogłabym uczynić Mu szereg wyrzutów zato, że rozłączył mnie z córką i odebrał dziecko, — uważam wszakże, iż wszelkie wymówki, w obecnym stanie rzeczy,