Pójść tam wypada, przódy jednak poradzi się z Hanką. Niema wszak przed nią żadnych tajemnic, tembardziej w wypadku, który jej przedewszystkiem się tyczy. Hanka nalepiej we wszystkiem się zorientuje i Fred, przygotowany należycie, uda się na rozmowę. A może sama zechce mu towarzyszyć?
Trapiony podobnemi myślami, Fred wybiegł z mieszkania i szybko przebrnąwszy zalane jesienną słotą ulice, znalalzł się na Długiej.
Lecz tam oczekiwało go rozczarowanie. Drzwi otworzyła ciotka Klara, a ujrzawszy Freda, wyrzekła:
— Hanki niema w domu!
— Jakto, niema? — zdziwił się. — Wszak umówiliśmy się na szóstą...
— Wyszła w pilnej sprawie!...
— W jakiej?
— Nie wiem!... Nic nie powiedziała... Wróci za godzinę... dwie... może później...
— Zaczekam...
Gdyby Fred dojrzał w półmroku, panującym w przedpokoju, ironiczny uśmieszek, jaki skrzywił wargi ciotki Klary, kiedy wymawiała te słowa, zastanowiłby on go wielce. Niestety nie dojrzał uśmieszku, bo nie oglądając się nawet za starszą panią, podążył wprost do gabineciku Hanki.
Dokąd mogła się udać? Wszak mówiła mu prawie o każdym swym kroku, a wczoraj nie wspomniała ani słówkiem, że dziś jakaś sprawa ją dłużej zatrzyma? Nieprzewidziany interes? Et, rychło chyba powróci...
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.