Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.

wtuleni w podniesione kołnierze, lub kulący się pod parasolami, przechodnie. A myślach układał przyszłą rozmowę z Helmanową, starając się odgadnąć, jak ona wypadnie. Wtem czyjaś dłoń pochwyciła go za ramię.
— Jak się masz!...
Obok stał Bartmański.
— Taki jesteś zadumany — począł się śmiać — że wciąż kiwam, a ty nie raczysz zwrócić uwagi.
— Rzeczywiście! — bąknął Fred, uśmiechając się również — Zagapiłem się na jesienny krajobraz... dodał, wskazując na chodniki.
— Niema, na co!... Deszcz i błoto... Ale gadaj... Miałeś mnie odwiedzić... Oczekiwałem, napróżno... Nadal gnębią cię troski?...
Czynił wyraźną aluzję do zwierzeń Freda w cukierni, gdy tamten rozżalony postępowaniem Hanki i nie wiedząc, co o jej odwiedzinach w firmie „Helwira“ sądzić — gorzko skarżył się przyjacielowi, nie wymieniwszy na szczęście, nazwiska, ani imienia Hanki. Teraz uważając, że wtajemniczanie Bartmańskiego we wszystko byłoby z wielu względów niepożądane, wolał go zbyć ogólnikiem.
— At, jakoś się ułożyło!
— Ułożyło się? — napierał, ciekawy z natury Bartmański, chcąc poznać dalszy przebieg historji. — Wytłomaczyłeś jej całą niewłaściwość znajomości z Helmanową?
— Tak i nie...
— Nic nie rozumiem?...
— Powiem ci szczerze... — zełgał czerwieniąc