Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

się Fred, nie przywykły do kłamstwa, a nie znajdując teraz innego wyjścia z drażliwej sytuacji — powiem ci szczerze... Sam najwięcej zawiniłem... Dałem się unieść zazdrości... Moja znajoma, była Bogu ducha winna i posądziłem ją niesłusznie... Pokazało się, że w rzeczy samej, posiada znajomych w tym domu i do nich zaszła, a nie zaś do osławionego salonu mód...
— Hm... — mruknął Bartmański, nieco rozczarowany, gdyż spodziewał się posłyszeć więcej emocjonujące rewelację — Hm... powinszować. Ale... ale...
— Cóż, ale? — powtórzył z pewnym niepokojem Fred, sądząc, że jego zmieszanie nie uszło spostrzegawczości przyjaciela i że dalej zechce jeszcze nudzić.
Lecz Bartmański coś innego miał na myśli i świadomie ugryzł się w język.
Wszędobylski, przypadkiem zdążył się natknąć w kawiarni, czy też teatrze na Lenkę i uderzyła go zmiana w jej zachowaniu. Uderzyło również, iż miast męża asystował siostrze Freda, znany szeroko w stolicy Horwitz i że wyraźnie nadskakiwał ładnej kobietce. Ze sprytem i łatwością sądu typowego warszawiaka a kawiarnianego włóczykija, zdążył już wysnuć swe wnioski, które go tembardziej zafrapowały, że poczytywał Lenkę za kurę domową i apatyczną istotkę. O mało, nie wyrwawszy się z tem dość brutalnie, postanowił poinformować swego przyjaciela w oględniejszej formie.
— Ale... co porabia Lenka? — zagadnął, niby odniechcenia, zwąc Okońską po imieniu, gdyż znali się od dzieci.