Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dawno nie widziałem Lenki — odparł Fred, odetchnąwszy, iż Bartmański zmienił temat.
— Taka teraz szykowna... Anibyś jej nie poznał.
— Hm... — uśmiechnął się lekko — Widocznie Ignaś przestał skąpić.
— Spotkałem ją przypadkiem w kawiarni — perfidnie opowiadał Bartmański — Lecz nie mąż asystował Lence. — Był to dyrektor Horwitz...
— Dyrektor Horwitz? — zdziwił się Fred — Zwierzchnik szwagra? Nie przypuszczałem, że łączy ich podobna zażyłość!
Bartmański miał odmienne zdanie o tej „zażyłości“ i nieco złośliwie dodał:
— Wyrabia się Lenka!... Kroi na wielką damę...
— Czyżbyś się jeszcze w niej kochał? — Korski nagle roześmiał się na głos.
— Et... żartujesz! — mruknął Bartmański, zły i umilkł.
W rzeczy samej, ongiś podkochiwał się trochę w Lence, choć raziła go swoją bezdusznością. Było to właściwie raczej studenckie wzdychanie do przystojnej siostry kolegi, niż miłość w ścisłem słowa tego znaczeniu. A kiedy powrócił ze studjów zagranicznych, Lenka już wyszła za mąż i wszelkich, co do jej osoby projektów musiał poniechać. Ujrzawszy ją jednak przypadkiem w kawiarni, ładną i ponętną, na dodatek w towarzystwie Horwitza, poczuł, iż na dnie duszy rodzi się nieokreślona zazdrość, iż to nie on a kto inny jej nadskakuje.
Zaskoczony, nie wiedział ci odpowiedzieć. Na szczęście tramwaj przystanął przy Wspólnej — a to był kres jego podróży.