Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

A gdy znalazł się w przedpokoju, poczęła tłumaczyć, powtarzając otrzymane zlecenie:
— Szefowa jeszcze zajęta... Ale niedługo się zwolni... Zechce pan chwileczkę zaczekać w gabineciku...
— Dobrze, zaczekam...
Wszedł pewnym krokiem do wytwornie urządzonego pokoju i ciekawie rozejrzawszy się dokoła, zajął miejsce w wygodnym fotelu. Choć urządzenie buduarku, dzięki przezorności właścicielki „Helwiry“, nie różniło się niczem od bogato urządzonych, podobnych gabinecików w innych salonach mód, mimowoli zagrała w nim wyobraźnia.
Więc on, gardzący dotychczas płatną miłością i brudem, znalazł się w gnieździe rozpusty! Tak wygląda ten przybytek! Nic tu niezwykłego na pierwszy rzut oka niema, lecz ileż scen dziwacznych musiało się w tym pokoju rozegrać. Ileż cielsk, złączonych ohydnym uściskiem, tarzało się na tym tapczanie, okrytym puszystym dywanem. Ileż westchnień udanej namiętności odbiło się o te ściany i iluż perwersji były one świadkiem... I to wszystko za pieniądze i dla pieniędzy...
Podobno bywają tu przyzwoite kobiety, goniące za łatwym zarobkiem!... Jakież one są wstrętne, a o ile wstrętniejsi mężczyźni, których zadawalnia taka parodja uczucia... Po stokroć gorsi, bowiem ich żądza rzuca w błoto kobiety... A najbardziej ohydną chyba jest rola tych, którzy pomagają i pośredniczą w zepsuciu... Szakale, żerujący, na najniższych instynktach...
— Brr...