Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

Fred nagle się wzdrygnął... Helmanowa... matką Hanki... Sama ta myśl napełniła go takiem obrzydzeniem, iż porwał się z miejsca, niby zamierzając uciec. Ale wnet się opanował i z powrotem zagłębił w fotel. Och, ileż jeszcze smutniejsze refleksje nawiedziłyby jego głowę, gdyby wiedział, że w tym samym buduarku, na tapczanie, Lenka...
Lecz czas mijał a Helmanowa nie nadchodziła. Stwierdził ze zdziwieniem, iż najmniej dwadzieścia minut czeka napróżno. Cóż to miało znaczyć? Niezbyt to grzecznie, ze strony pani szefowej, traktować go równie lekceważąco!
Zakrawa na impertynencję, a Fred jej znosić nie myśli. Zawoła subretkę, czy też pannę sklepową i wręcz oświadczy, że jeśli właścicielka „Helwiry“ nie raczy się natychmiast zjawić — on odejdzie.
Wstał, zamierzając podejść do drzwi — gdy raptem uderzył go nowy szczegół.
Z sąsiedniego pokoju dobiegł odgłos wesołej rozmowy. Słychać było beztroski kobiecy śmiech i przyciszony męski baryton.
— Szczyt bezczelności! — pomyślał z oburzeniem — Helmanowa nie krępuje się moją obecnością zupełnie i czułym parkom ułatwia spotkania!
Freda ogarnął gniew. Przechodziło wszelkie granice przyzwoitości, żeby właścicielka „Helwiry“, zwabiwszy go pod pozorem poważnej sprawy, kazała przysłuchiwać się wstrętnym scenom, jakie się działy w jej mieszkaniu. Toć wie doskonale, iż do buduarku dotrą echa rozpustnej zabawy, a reszty domyśleć się łatwo...
Nie, dość tego!... Korski szybko skierował się