Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

do wyjścia i położył rękę na klamce, gdy wtem przystanął znowu, rzekłbyś, siłą wyższą przykuty do miejsca.
Niemożebne...
Chyba się przesłyszał...?
Jeśli poprzednio ani przez chwilę nie zamierzał pozostać mimowolnym świadkiem tego, co tam obok się odbywało, teraz wpijał się słuchem, starając się pochwycić jaknajwięcej.
Poszczególnych słów nie mógł rozróżnić... Lecz ten śmiech... Ten śmiech kobiecy, wydał mu się znany...
Nagle uderzył się w czoło, coś sobie przypomniawszy, a wypadło to tak zabawnie, że z kolei prawie roześmiał się na głos.
— Lenka? Śmiech Lenki...
Jego siostra w domu schadzek? Jakżeż mógł przypuścić do głowy podobną myśl choć na sekundę! Apatyczna i cnotliwa Lenka z wizytą w salonach „Helwiry“? Świetny żart i szkoda, że z różnych względów nie będzie mógł siostrze o swej omyłce opowiedzieć. Damulka, która chichocze tam, za ścianą, ma brzmienie głosu, nieco podobne do Lenki — ale ta przecież, nie umiałaby nigdy się roześmiać w równie wyuzdany i rozpustny sposób...
Tak medytował Fred, wciąż trzymając rękę na klamce i zamierzając opuścić buduarek — gdy nagle posłyszał szybko zbliżające się w jego stronę kobiece, pośpieszne kroki.
Helmanowa... Nareszcie!...
Wypowie jej wszystko, co mu leży na sercu i oświadczy, że jeśli naprawdę ma doń ważną spra-