raz muszę wydać jeszcze niektóre zarządzenia, żebyśmy byli swobodni... Pozostawię was na chwilę samych...
Widocznie zadowolona, wyszła do przedpokoju, a z tamtąd do saloniku i słychać było, jak, zawoławszy swą pomocnicę, ową pannę sklepową, jęła z nią cicho o czemś rozmawiać.
Horwitz, znalazłszy się we dwójkę z Lenką, sięgnął po portfel.
— Oto dwa tysiące! — rzekł, wręczając jej sporą paczkę banknotów. — Lepiej będzie, jeśli ty dług babie zwrócisz...
Lenka, choć przygotowana na to, aż podskoczyła z radości.
— Złoty... jedyny! — jej obnażone ramiona spoczęły na szyi Horwitza. — Jaki dobry!... Lenka cię strasznie kocha!...
Widomym znakiem tej „miłości“, prócz uścisków, był głośny pocałunek ukarminowanych warg, złożony na głowie dyrektora, który pozostawił po sobie wspomnienie w postaci lekkiego, czerwonawego śladu, na lśniącej powierzchni łysiny.
Jednocześnie, wiedziona niezawodną intuicją kobiecą, jak lepiej jeszcze przykuć do siebie podtatusiałego adoratora, poczęła się wywnętrzać:
— Nigdy nie umiałabym cię zdradzić!...
— Doprawdy? — z wielką dumą mruknął Horwitz, bowiem mężczyzna im starszy, tem ze czczych słówek niewieścich jest dumniejszy.
— Tak!... Ale... Widzisz...
— Zaleca się kto do ciebie? — zapytał podejrzliwie.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.