Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

— Teraz siadajmy... Należy oblać zdrowie narzeczonych...
Zajęto miejsca przy stole. Lenka rozradowana i zaczerwieniona, wchodząc coraz bardziej w rolę „dyrektorowej“, wyciągnęła z woreczka zwitek banknotów, doręczony jej przed chwilą przez Horwitza i przysuwając go do Helmanowej, niby odniechcenia, wymówiła:
— Śpieszę zwrócić ów drobiazg! Dziękuję za przysługę!...
Helmanowa wpadła całkowicie w jej ton i był to, zaiste, turniej wersalskiego wykwintu.
— Takie głupstwo! — odparła — Niema o czem wspominać.
I nie licząc, wsunęła zwitek pod leżącą obok niej serwetkę.
Odtąd zapanował przy stole nastrój beztroski. Kolacja składała się z samych zimnych dań, lecz przyrządzonych tak smakowicie, że zadowolić mogły najbardzie wymagające podniebienie. Musiała je sprowadzić Helmanowa z jakiejś drogiej restauracji i właśnie dzięki temu, czyniła honory domu, obywając się bez służącej, przysuwając srebrne półmiski i zmieniając talerze. Może przeszkadzałaby jej służąca? Może zawadzałby niepotrzebny świadek? Dość, że do jadalni nie zaglądał nikt, a uczta we trójkę ożywiała się coraz bardziej.
Bo właścicielka „Helwiry“, częstując majonezami, pulardami, tudzież zachęcając do spożywania i innych smakałyków, nie zapominała i o trunkach. Mogła pić, piła dobrze i wiele było potrzeba, żeby zakręciło jej się w głowie. Po koniaku i starce, poszły