Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

wykwintne wina i zdawało się, że nigdy końca nie będzie zgromadzonym na stole baterjom butelek. Sekundował jej w tem dzielnie Horwitz, oddawna zaprawiony w pijackich zawodach. Jedna Lenka czuła się w tem towarzystwie najsłabiej. Choć ledwie godzinę trwała uczta, nieprzyzwyczajonej do trunków, porządnie kręciło się w głowie. Śmiała się głośno z każdego żartu Horwitza, z każdego weselszego odezwania się Helmanowej, a jej śmiech rozbrzmiewał coraz dźwięczniejszemi kaskadami pod sklepieniem pokoju.
Nie śmiałaby się prawdopodobnie Lenka, gdyby mniej była naiwna, a więcej spostrzegawcza i uważniej obserwowała zachowanie się właścicielki „Helwiry“.
Ta, choć mało piła sama, Lence dolewała starannie. Jakby jej zależało na tem, żeby upić Okońską, wciąż podsuwała kieliszki, wymyślając nowe toasty. Jednocześnie jej wzrok śledził ukradkiem ofiarę, badając pilnie, czy ma ona dość.
Wreszcie nadszedł upragniony moment. Moment, kiedy pod wpływem alkoholu, najspokojniejsze nawet kobiety zamieniają się w bachantki, plotą głupstwa, gotowe są do każdego szaleństwa.
Helmanowa powiodła wzrokiem po swych współbiesiadnikach. Lenka, rozparta na krześle, ćmiąc papierosa, co bodaj po raz pierwszy w życiu się jej zdarzyło, chichotała zawzięcie z jakichś sprośnych anegdot, opowiadanych przez dyrektora, a ten podniecony trunkiem, z roziskrzonemi oczami a mokrą od potu łysiną, gadał bez przerwy dwu-