Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/63

Ta strona została uwierzytelniona.

znaczniki, pożerając jednocześnie swą „narzeczoną“ wzrokiem.
— No, jeszcze szklaneczka szampana! — zaproponowała nagle Helmanowa.
— Czy nie za wiele? — trochę niepewnie zagadnęła Lenka, bo skakały już przed nią butelki na stole, a obrazy na ścianie tańczyły jakąś piekielną sarabandę. — Za wiele... Kręci mi się w głowie...
Ale Helmanowa rzekła poważnie:
— Nie wolno odmawiać!... Pragnę wypić za wasze przyszłe szczęście!...
— Trudno, Lenko... Trzeba spełnić toast! — roześmiał się ubawiony Horwitz i pierwszy podniósł szklankę do góry, trącając nią o szklaneczkę Helmanowej.
Lenka wychyliła perlisty nektar jednym haustem do dna — i raptem wszystko zawirowało dokoła. Zawirowało — lecz dziwnie poczuła się wesołą. Miała ochotę teraz już nietylko śmiać się, ale śpiewać, całować się, tańczyć... Sama nie wiedząc czemu, powstała z miejsca, chcąc uczynić parę tanecznych kroków, lecz zachwiała się nagle i zatoczyła na Horwitza....
— O... jaka... nierówna podłoga! — wymówiła z pewnym trudem.
Teraz Helmanowa poczęła chichotać, mrugając porozumiewawczo na Horwitza oczami.
— O, zmęczona pani Lenuchna!...
— Wcale nie jestem zmęczona! Tylko ten... szampan...
— To też radziłabym chwilę odpocząć i wyciągnąć się na kanapie...