Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

się, dzieci... A dyrektorowi radzę zdjąć marynarkę. Skarżył się pan przed chwilą na gorąco...
— Nie wiem, czy przy „narzeczonej“ wypada? — zażartował.
— Ściągaj! — padł wesoły rozkaz z ust Lenki.
Nie kazał długo się namawiać. Skojarzenie przyzwoitości z wyuzdaniem, najbardziej bodaj podniecało starego rozpustnika i rad był, że dał się namówić na wizytę u Helmanowej, która mu obiecywała nowe emocje... Jakżeż rozkoszną kochanką będzie teraz Lenka, trochę pijana, której oczy płoną podnieceniem. Nic nie szkodzi, że ją traktuję obecnie, niczem kokotę... On tej wspaniałej kobietki nie odda nikomu! On się z nią ożeni...
To też, nie krępując się obecnością Helmanowej, znów przywarł do Lenki, która przeciągała się niczem kotka i na jej ustach złożył łakomy pocałunek.
Helmanowa uśmiechnęła się dyskretnie.
— Brawo! — wyrzekła. — Niema, jak miłość! Pozwólcie, że oddalę się na chwilę... I zachowujcie się, niczem u siebie w domu... A kiedy będę miała zamiar tu wejść, to zastukam... Bo przecież musimy na pożegnanie wypić jeszcze buteleczkę szampana!
Nikt nie myślał zatrzymywać właścicielki „Helwiry“. Wyszła tedy po cichu z jadalni, a gdy przymykała drzwi, do jej słuchu dobiegały słowa Lenki, przerywane lekką czkawką:
— Słuchaj! Rozepnij!... tego... sukienkę... Bo sama nie mogę... Aj guziki! I całuj... całuj... Jak najlepiej potrafisz!...