Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

Helmanowa uśmiechnęła się, niczem reżyser, patrzący na świetnie przez siebie zainscenizowane przedstawienie.
— Dobrze jest! — z jej ust wybiegł pełen triumfu szept.
Teraz skierowała się szybko do swego sypialnego pokoju, który mieścił się na drugim końcu apartamentu.
Sypialnia nie była pusta. Znajdowała się tam młoda kobieta, widocznie o coś niespokojna, bo mierzyła wzdłuż i wszerz nerwowymi krokami pokój, raz po raz spoglądając na stojący na tualecie zegarek... — Hanka.
— Nareszcie! — wyrawał się z jej piersi niecierpliwy okrzyk, na widok Helmanowej. — Czemuż każesz na siebie czekać tak długo?...
— Byłam zajęta!
— Pojmuję! Lecz, skoro jesteś zajęta, pocóż w takim razie mnie tu sprowadzać o piątej, pod pozorem niecierpiącego zwłoki interesu? Wciąż wybiegasz z pokoju, pozostaję sama a dowiedzieć się nie mogę, o co ci właściwie chodzi...
— Zaraz się dowiesz!
— Stale powtarzasz to, matko, — a ja straciłam napróżno cztery godziny... Już po dziewiątej... Mogę mieć duże przykrości... Umówiłam się z Fredem... Nie będzie wiedział, co się ze mną stało... Wspominałaś, że zamierzasz poruszyć jakieś sprawy rodzinne, które mogłyby niemile dotknąć Freda i dlatego tylko zgodziłam się z tobą zobaczyć... Jeśli natychmiast nie zechcesz mi wszystkiego wyjaśnić, daruj, lecz zmuszona będę odejść!...