Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

rej wyzywający strój aż nadto świadczył o „zajęciu“. Modna sukienka, rozcięta do góry, ledwie zasłaniała utoczoną nóżkę, a dekolt obnażał całkowicie piersi i plecy. Oczy uśmiechały się kusząco, a wilgotne usta obiecywały rozkosze.
— Zadrwiła chyba sobie ze mnie Helmanowa — pomyślał ze złością — nadsyłając kokotkę... Już idę!... W rzeczy samej, odsunąwszy drobną dłoń, która spoczęła na jego ramieniu, chciał się odwrócić, gdy wtem dziewczyna postąpiła jeszcze bliżej, a na jej twarz padł snop światła, przyciemnionej abażurem lampy.
— Maryśka! — powtórzył. — Ty... Tutaj?
Poznawał ją obecnie jaknajdokładniej, gdyż przez te kilka lat, podczas których stracił ją z oczu, nie zmieniła się wiele. Te same ogniste, o nieco drapieżnym wyrazie spojrzene, ten sam szelmowski, wyzywający uśmiech.
— Fredek! — wykrzyknęła z kolei zdziwiona. Ich ręce mimowolnie wyciągnęły się do uścisku.
W rzeczy samej, znali się dawno. Matka Maryśki, biedna szwaczka, ongi zamieszkała w tejże kamienicy, co i Korska, przyjaźniła się z nią bardzo, a przyjaźń ta z konieczności przeniosła się na dzieci.
Przed oczami wyobraźni Freda zarysowały się teraz obrazy wspólnie przeżytego dzieciństwa, gdy wraz z Lenką, Maryśką i Bartmańskim igrali razem w piasku, razem biegali do publicznych ogrodów i dzielili się, otrzymanemi od rodziców łakociami.
Później, Banasikowa, matka Maryśki, wyprowadziła się z domu i Fred przestał ją widywać. Opo-