Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

wiadał mu tylko wszechwiedzący Bartmański, że dziewczyna „pokierowała się źle“ i że stoczyła się zupełnie w wielkomiejskie błoto. Wiadomość ta swego czasu przykrość nawet znaczną sprawiła Fredowi, bo stale z rozrzewnieniem wspominał towarzyszkę lat dziecięcych. Obecne spotkanie nie pozostawiało, w tym względzie, najlżejszych wątpliwości.
Też, po pierwszym serdecznym odruchu, wysunął dłoń z uścisku i mierząc wzgardliwie prowokujący strój dziewczyny, surowo rzucił:
— Więc prawda?
— Cóż ma być prawdą? — udała nieświadomość.
— Że... że... — przez gardło mu nie przechodziło niedelikatnie, określenie.
— Że zostałam kokotą! — palnęła śmiało. — Cóż, mój drogi, trzeba żyć...
— Jak kto pojmuje życie! — mruknął.
— Jedni lubią ciastka, inni suchy chleb! — odcięła, poczem dodała złośliwie. — Ale i ty, kochany Fredku, choć prawisz morały, znalazłeś się u Helmanowej!
Korski poczerwieniał.
— Sprowadził mnie tu interes!
— Hm... hm... znamy takie interesy.
— Przestań żartować! Istotnie poważna sprawa... Nie rozumiem, czemu właścicielka prześwietnego salonu mód, daje tak długo na siebie czekać... Właśnie zamierzałem odejść...
Maryśka — czy też nasza dawna znajoma panna Mary — przymrużyła oko figlarnie.