Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

wędzimy! — starał się wykręcić, nieco zażenowany, że odgadła jego myśli...
— Nie śmiesz zaprzeczyć wyraźnie. Więc?
Teraz powzięła nieodwołalne postanowienie. Jeśliby Fred zachował się serdeczniej, odnowił dawniejsze wspomnienia, może postąpiłaby inaczej i zdradziłaby zamierzoną intrygę, do której ją wynajęto, jako narzędzie. Lecz, on ją potraktował z tą oziębłą wyższością i lekceważeniem, która do rozpaczy doprowadza kobiety jej pokroju.
Wyraźnie podkreślał, że czuje odrazę... Świetne! Kto? On... Syn jakiejś tam emerytki... niedouczony studenciak... Och, wielki musi być z niego drab i ma rację Helmanowa, że chce mu dać porządną naukę.
Nagle silna nienawiść zarodziła się w sercu Maryśki... Niech Fredek nie będzie mądry i na drugi raz nosa nie zadziera. O ile przedtem podejmowała się zadania niechętnie, inne cele mając na widoku, teraz postanowiła wykonać je bez zarzutu... Sam w ręce jej wlazł... Mówią sobie „ty“, łączą ich wspólne wspomnienia... Rolę swą Maryśka o degra naturalnie, i najbardziej uprzedzony człowiek, słysząc ich rozmowę z boku, nie przypuści nigdy, że to tylko zręcznie zainscenizowana komedyjka.
Tymczasem Korski, chcąc złagodzić sytuację, wyciągnął na pożegnanie rękę.
— Do widzenia, Maryśka! Nie miej do mnie żalu...
— Pozostań! — oświadczyła raptem stanowczo.
Zdziwił się.
— Pocóż mnie zatrzymujesz?
Poczynała swą grę. Niby wytrawna aktorka,