Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

przyoblekła twarz w smutek, a w głosie zadrgały nuty żalu.
— Skorośmy się spotkali — jęła mówić — wykorzystam również ten moment, aby wyrzucić z siebie, co mi leży na sercu...
— Nie pojmuję?..
— Słusznie spozierasz na mnie z pogardą. Dziewczyna uliczna... Lecz, jeśli taką się stałam, jaką jestem wiele tu twojej winy.
— Mojej winy? — powtórzył oszołomiony.
— Tak!
— Żartujesz chyba!
— Bynajmniej nie żartuję!... Byłam biedną panienką, a tyś mną pogardził!... Kochałam się w tobie, tyś odtrącił moją miłość...
— Kochałaś się we mnie
— Do szaleństwa!... Pamiętasz, jak tuliłam się do ciebie i całowałam.
— Tuliłaś? Ca... ło... wałaś? — wybełkotał.
— I tyś mnie całował!
— Naprawdę, Maryśka...
Gdyby nagle kryształowy żyrandol, wiszący w gabinecie, runął do stóp Freda, nie przeraziłoby to go bardziej, niźli posłyszane wyznanie.
Histeryczka, albo szalona. Należy nad wszelką cenę stąd uciec, nie wywołując awantury.
— Posłuchaj! — począł tłomaczyć — Wysuwasz jakieś zarzuty, których nie pojmuję... Nigdy mojem postępowaniem nie dałem powodów... Nie miałem zamiaru cię urazić... Chętnie porozmawiam z tobą,