Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

ale innym razem... Dziś naprawdę, brak mi czasu... Muszę odejść natychmiast...
— Och! Najłatwiej uciekać!
— Zrozum...
— Nic nie chcę rozumieć! Dziś masz wszystko wysłuchać...
Zniecierpliwienie poczynało ogarniać Freda. Ta dziewczyna pozwala sobie zbyt wiele. Postąpił parę kroków w kierunku drzwi i wyrzekł stanowczo:
— Dość nasłuchałem się głupstw i do żadnej winy się nie poczuwam! Jeśli, kiedy mogę ci okazać jakąś przysługę, to ją chętnie wyświadczę, lecz gdy się uspokoisz i zmienisz ton... Obecnie, nie zamierzam przedłużać bezsensownej rozmowy!... Żegnam!...
Lecz ona, niczem pantera, przyskoczyła do drzwi, zagradzając drogę.
— Ach, to są głupstwa? Chcesz odejść?
— Tak!
— Ja cię nie puszczę!
Spojrzał zdumiony.
— Cóż to znaczy?
— Pozostaniesz!
Zdala skrzypnęły jakieś drzwi. To Helmanowa zbliżała się wraz z Hanką. Fred nie dosłyszał tego odgłosu, lecz zato znakomicie posłyszała go dziewczyna. Nadchodzi decydująca chwila i musi świetnie zagrać swą rolę. A przejęła się nią tak, iż ktoś, kto z boku obserwowałby całą scenę, przysiągłby, że naturalnie postępuje.
— Pozostaniesz! — powtórzyła z mocą.