Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

Fred jeszcze usiłował ją ułagodzić.
— Proszę cię, Maryśka... Pozwól mi odejść...
— Nie pozwolę...
— Raz jeszcze ci tłomaczę...
— Na nic ci się nie zdadzą tłomaczenia!...
Oczy dziewczyny iskrzyły się a twarz była nieprzytomna. Pojął, że niewiele wskóra łagodną perswazją. T o też wyrzekł ostro
— Bądź łaskawa mnie przepuścić!
— Nie!
Helmanowa, która szła pierwsza, przystanęła, jak wryta. To, co posłyszała, przechodziło jej najśmielsze oczekiwania. Mówili sobie po imieniu, spierali się o coś, znali się więc bezwzględnie. Komedja zamieniła się w rzeczywistość. W jaki sposób to się stało i w jaki sposób zbieg okoliczności przybył tu na pomoc, było dla Helmanowej niepojęte, ale już przeczuwała zwycięstwo. Skarb nieoceniony z tej dziewczyny i olbrzymią przysługę jej oddał Tolek, wynalazłszy podobne narzędzie! Opuściły Helmanową resztki niepokoju, że córka poweźmie podejrzenie i domyśli się podstępu... Z radością, szepnęła:
— Chodź bliżej, Hanko...
Hanka, niczem zahypnotyzowana, postąpiła parę kroków. Głos Freda... Nie ulegało najmniejszej wątpliwości... Tam, w pokoju znajdował się Fred, rozmawiał podnieconym głosem z jakąś kobietą... Nie do wiary!... Hanka nadsłuchiwała teraz pilnie...
Tymczasem Korski, coraz więcej podniecony, zawołał:
— Przepuść mnie natychmiast!
— Nie!