pomiędzy wami, ale doprawdy się dziwię, że zachowuje się pan w ten sposób w moim domu...
— Ja? wybełkotał oszołomiony, słysząc nowe wymówki.
— Znam pannę Marysię — prawiła dalej — jako spokojną i taktowną osóbkę... Nigdy nie wszczyna kłótni, ani awantur... Musiała być jakaś przyczyna! Obchodzi mnie ona mało! Ale, żeby pan zapomniał się do tego stopnia.
— Chciał uderzyć!
— Wtyd, panie Korski!
— Ależ, zaklinam się! — wykrzyknął, sam brnąc w fałszywą sytuację. — Palcem jej nie tknąłem! Napadła na mnie, niczem furja, zaczęła robić nieuzsadnione wymówki!... Napad histerji, czy też obłąkana!... Toć nie znam jej wcale...
Na to tylko oczekiwała Helmanowa.
— Nie zna pan jej, a mówicie sobie po imieniu!
Fred osłupiał. Świadczyły przeciwniemu pozory a nawet w oczach Helmanowej nie chciał uchodzić za nieprawdomównego człowieka. Zamiast, machnąwszy ręką, odejść, począł się tłomaczyć i to go zgubiło ostatecznie.
— No... tak! — odparł niepewnie. Kiedyś, jako dzieci... Stąd ta połufałość! Ale daję słowo honoru, nigdy nie łączyło nas nic... i jeśli Maryśka się zastanowi...
Dziewczyna przerwała gwałtownie.
— Przyznał się, że mnie zna!... Tak, od dziecka! Zaufałam mu... A potem... Zgubił! Zrobił tem, czem jestem...
Helmnowa zmarszczyła groźnie czoło.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/82
Ta strona została uwierzytelniona.