Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mam żadnego prawa — oświadczyła ostro — mieszać się do waszych spraw, lub udzielać panu Korskiemu nauk moralnych! Lecz jest tu jeszcze ktoś, kogo postępowanie pańskie pewnie bardzo zainteresuje!... Podejdź bliżej, Hanko!...
— Co?... Hanka?... — wybełkotał Fred, przerażony.
Nie dojrzał jej do tej pory, bo przystanęła w głębi ciemnego korytarza, nieco zasłonięta przez pulchną osobę Helmanowej.
Stała, nie odzywając się ani słówkiem, choć boleśnie ściskało się serce, a każdy, z padających tam w pokoju wyrazów, bił w nie niby sztyletem. Jej Fred? Jej wymarzony Fred z taką umalowaną dziewczyną uliczną... Ohyda!... Nie ulega najlżejszej wątpliwości, że łączą ich jakieś bliższe stosunki... Niestety, nie skłamała matka! A ona tak wierzyła Fredowi, że gotowa była posądzić matkę o podstęp. Chwilami tchu brakowało w piersi Gliniewskiej, łzy siłą cisnęły się do oczu, a całą, rozgrywającą się przed nią scenę, widziała, jakby przez mgłę.
— Ty... tu... Hanko? — wybełkotał Korski, spostrzegając narzeczoną. — W jaki sposób tu się znalazłaś?
Wargi Hanki poruszyły się lekko, ale z poza nich nie wybiegł żaden dźwięk. W odpowiedzi wyręczyła ją Helmanowa.
— Dawno już, wyrzekła udając głębokie oburzenie, słyszałam od panny Marysi, że skrzywdził ją pan bardzo. Postąpił względem niej więcej, niż brzydko. Gdy dowiedziałam się, że zamierza pan poślubić moję córkę, zapragnęłam oszczędzić Hance rozczaro-