Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

— I zechce pozostawić w spokoju, na przyszłość, moją córkę!
Przystanął zdumiony
— Pani śmie się mieszać między nas! Po tem, co uczyniła?
Odparła dumnie:
— Jestem matką Hanki! Nie pozwolę na dłuższe bałamucenie niedoświadczonego dziecka! Prawdziwie szczęśliwam, że przejrzała sama.
Taka potęga bezczelności uderzyła z tych słów, że Korski na sekundę oniemiał. Spozierał na właścicielkę „Helwiry“ obłędnym wzrokiem, a w pokoju tylko nadal słychać było znakomicie udane, ciche pochlipywania Maryśki.
Lecz nagle wezbrał w nim straszliwy gniew, który zdawało się, rozsadzi mu piersi
— Nędzna kobieto! — zawołał — Sądzisz, żeś dopięła celu?... Że mnie raz ma zawsze rozłączyłaś z Hanką?... Nie pomogą stokroć gorsze intrygi!... Za godzinę, za dwie... uspokoi się Hanka i wszystko jej wytłomaczę!...
— Bardzo wątpię! — oświadczyła spokojnie.
Zaśmiał się ironicznie
— Ona wątpi! — mówił podniecony — Niesłychane!... Więc mniemasz, żmijo przebrzydła, że rychło nie wyświetlę brudnej intrygi, uszytej grubymi nićmi... Że nadal ordynarnym kłamstwom będzie wierzyła Hanka? Że nie pozna prawdy? Co za tupet! Nie ciesz się jeszcze, krótkotrwałe to zwycięstwo! A po raz drugi nie dam się zwabić w pułapkę „rodzinnemi interesami“! Nie dam... Tobie zaś — raptem zwrócił się do dziewczyny — naprawdę dziwię się, Maryśko,