Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.

my się z panią Lenką bardzo... Zastał pan nas w sytuacji nieco, przyznaję, niewyraźnej... Pojęcia nie mam, kto pana wpuścił... Ale jest tak, jak mówię...
Fred spoglądał na Horwitza niedowierzająco, przypuszczając, że i on, pod wpływem winnych oparów bredzi, lub też pragnie się bezczelnem łgarstwem wykręcić.
— Co pan za brednie plecie? — rzucił ostro Małżeństwo z Lenką! Idjotyczny koncept! Wynalazł pan kłamstwo na poczekaniu, bo myśli, że Lenka jest tak nieprzytomna, iż mu nie zaprzeczy, a ja dam się zbyć byle czem.
Horwitz wzruszył ramionami.
— Ależ, niech pan sam się zapyta siostry! Nie sądzę, aby była nieprzytomna!
Fred spojrzał teraz na Lenkę. Siedziała w rogu otomany, odruchowo zasłaniając się poduszką. Oszołomienie, wywołane szampanem, widocznie mijało. Otrzeźwiła ją niespodziewana awantura i widok starszego brata, przed którym czuła stale pewien lęk mimowolny. On, u Helmanowej? Dziwne? Niepojęte... Zaczerwieniona ze wstydu, nisko opuściła główkę, całą swą nadzieję pokładając w Horwitzu.
Tymczasem Fred zapytywał.
— Lenko, orjentujesz się w naszej rozmowie? Czy przybyłaś dobrowolnie, czy cię zaciągnięto i upojono? Ten pan twierdzi, iż zamierza się z tobą ożenić... Kłamie bezczelnie! Pewnie, nie wie nawet, że masz już męża! Odpowiedz, Lenko?
Jeszcze niżej opuściła główkę.
— Więc skłamał? — powtórzył.