Może mimo wyraźnej obawy, wysłuchałaby jednak Lenka dalszych wyznań swego adoratora, bo każda kobieta lubi wielce wyznania miłosne i długo na nie czekać nie chce, gdyby w tejże sekundzie nie rozległy się podejrzane szmery w przedpokoju. Ktoś otwierał zatrzask z klucza. To pan Ignacy, nie zastawszy w domu starej Korskiej powrócił wcześniej, niźli zamierzył powrócić.
— Mąż! — wyszeptała z trwogą. — Zgubił mnie pan! Co teraz zrobię...
— Mąż? — powtórzył.
— Tak! Niech pan natychmiast wymyśli, jaki możliwy pretekst... Jaki fikcyjny interes...
— Och, to pójdzie łatwo!
Mimo całego spokoju i pewnej miny swego adoratora, Lenka z drżeniem oczekiwała na dalszy przebieg wypadków. Powierzchowność gościa wzbudza zaufanie, ale czy potrafi się wyłżeć, wykręcić... A Ignacy jest taki podejrzliwy. Zrobi jeszcze skandal. Pocóż, ten warjat ją wpakował w podobną sytuację...
Bełkocząc jakieś słowa bez związku, aby upozorować towarzyszką rozmowę, wpijała się wzrokiem w kierunku drzwi.
Istotnie, niezadługo w ich obramowaniu, ukazała się postać Okońskiego. Przystanął zdziwiony na widok nieoczekiwanego gościa, a jego twarz przybrała wyraz niezmiernego zdumienia.
— Pan właśnie... — poczęła Lenka.
Ale Okoński nie giął się, ale płaszczył wprost w niskich ukłonach.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.