Pani Lence wystąpiły krople potu na czoło. Na męża daremnie liczyć, tamci występują coraz ostrzej. Boże... Jaka rada? Pozostało zaledwie dwa dni czasu...
Niema chwili do stracenia. Pospiesznie wdziała wykwintny, obszyty skunksami jedwabny płaszczyk, wsunęła na głowę mały kapelusik i wybiegła na ulicę.
Październikowe słońce zalewało ostatniemi, ciepłemi promieniami chodniki, nadając otoczeniu piętno radości i wesela. Lecz nie wiele obchodziło to panią Lenkę. Nie wiele obchodziły ją i spojrzenia przechodniów, z których nie jeden odwracał głowę za jej wysmukłą i elegancką sylwetką...
Ach, ta elegancja...
Tu był początek zguby! Miał rację pan Ignacy, jeśli pogardliwie się wyrażał o sprawianiu nowych fatałaszków i patrząc na swą żonę, uśmiechał się, gdy twierdziła, że chodzi obdarta. Lecz czyż wiedział on, z jakiego źródła pochodzą te stroje?
Bo pani Lenka, po swojemu, potrafiła znaleźć radę na skąpstwo męża. Radę, niestety w skutkach opłakaną. Skoro małżonek, wnet po ślubie począł coraz bardziej zaciskać worka, folgując przyrodzonemu sknerstwu, jęła brać na kredyt. Dobrzy ludzie ułatwili jej to zadanie. Niewytłomaczonym zbiegiem okoliczności zjawiły się różne kupcowe, proponując ta jedwab, ta aksamit, ta bieliznę. Niektóre swą uprzejmość posuwały tak daleko, że prowadziły panią Lenkę do zaprzyjaźnionych sklepów i pozwalały tam wybierać, co dusza zapragnie. Wzamian żądano tak niewiele. Wekslu. I pani Lenka podpisywała weksle, nie wideząc dobrze, co ten przeklęty papier
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.