— Jeśli ci nadskakuje, to przez zwykłą towarzyską uprzejmość...
— Napewno!...
— Ty zaś zechciej w przyszłości być poważniejsza... Dawniej dwuch słów nie można było z ciebie wydusić, teraz rozdokazywałaś się, niczem pensjonarka... Rozumiem twą radość... Rychło zajmiemy poważne stanowisko... We wszystkiem należy jednak stosować umiar...
— Masz rację!...
Choć wykrzykniki Lenki brzmiały nadal więcej, niż ironicznie, Okoński świadomie nie zwracał na nie uwagi. Gdy władza wymyka się z rąk, należy zachować bodaj pozory władzy. A za tę abdykację otrzymywał taką rekompensatę, że warto było przymknąć oczy na niejedno. Pozatem sądził, iż wybrnął z godnością i wszystkie pozory zostały ocalone. To też na zakończenie wymówił tonem dygnitarza, zamykającego trudne, a burzliwe posiedzenie.
— Nieporozumienia zostały wyjaśnione!... Mniemam, że nie powrócimy więcej do tego tematu...
— Nn... i... e... — znów ni to szept, ni to śmiech, wydobył się z pod kołdry.
— Oczywiście...
Pan Ignacy przeszedł się parę razy po pokoju, sztywniejszy, niźli zazwyczaj. Już widział samego siebie zasiadającym w pięknym gabinecie, a karki podwładnych czołobitnie zgięte w ukłonach. Lecz należało położyć jeszcze pieczęć na dyplomatycznych posunięciach.
— Czas na spoczynek! — oświadczył — Kogo
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.