do niego — Hanka odepchnęła Freda. Wyślizgnąwszy się z objęć, odskoczyła w róg pokoju. Oczy jej zabłysły groźnie.
— Jak pan śmiał? — zmierzyła go oburzonym wzrokiem.
Fred zachwiał się na nogach i również się cofnął. Doznał wrażenia, że strącają go z górskiego szczytu w przepaść bezdenną. Lub też, że nagle uległ pomięszaniu zmysłów.
— Przecież pani sama... — usiłował tłomaczyć.
— Jak pan śmiał? — powtórzyła z wzrastającym gniewem.
— Panno Hanko...
— Proszę wyjść!
Głos jej zadźwięczał histerycznie, krzykliwie a oczy patrzyły błędnie.
Fred załamał ręce z rozpaczą. Rozumiał, że uległa nerwowemu atakowi. Jeszcze pragnął ją uspokoić.
— Pani Hanko, pani jest chora! Pani nie wie ani co mówi ani czyni... Zaklinam... niechże się pani uspokoi...
— Ja chora? Nie wiem co robię? Ha... ha... ha... Nie mogę się patrzeć na pana!... Czemu pan mnie dręczy i nie idzie?... Chcę, żeby pan odszedł... Odszedł...
Wykrzykniki stawały się coraz głośniejsze i dotrzeć musiały do kuchni, bo nagle rozległ się skrzyp otwieranych drzwi, słychać było pośpieszne człapanie i na progu pokoiku Hanki, ukazała się ciotka Klara. Jedna jej ręka pośpiesznie poprawiała fartuch
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.