ła panna Gliniewska, biedził się się Fred, jakie powziąć postanowienie.
Długo zapewne trwałby ten namysł i nie wiadomo, jak wypadłaby decyzja Freda, gdyby nie nastąpił niespodziewany wypadek...
Przypadek równie nieoczekiwany, że mało głośno nie krzyknął.
Bo oto kiedy tak stał w niepewności, na przeciwległym od kamienicy chodniku, raptem z bramy domu wynurzyła się jakaś postać.
— Hanka...
Rozpoznawał ją jaknajdokładniej. Poznawał z daleka drogie rysy, twarzyczkę zlekka pobladłą, jasny płaszczyk z futrzanym kołnierzem, który zazwyczaj nosiła.
— Podejść?
Jakaś tajemnicza siła przykuła do miejsca Freda.
Już ósma wieczór. Dokąd to udaje się Hanka? Jeśli podejdzie, narazi się łatwo na szorstką odprawę. Zresztą trudno na ulicy prowadzić poufniejszą rozmowę. Natomiast... Gdyby tak nieznacznie pójść w ślad za nią i przekonać się, dokąd śpieszy. Jeśli Hanka wychodzi o tej porze sama z domu, wyciągnąć ją musiała niezwykle ważna przyczyna. A nuż natrafił Fred na wątek tajemnicy? Hanka ma spotkać się z „tym“, który ją pragnie Fredowi odebrać?
O ile w innym wypadku śledzenie ukochanej byłoby Fredowi wstrętne — teraz nie wahał się chwili...
Jął kroczyć po drugiej stronie ulicy, umyślnie trzymając się trochę w mroku.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.