Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ot, dziś z gustem piję...
— A może, odludku, nauczyłeś się odwiedzać lokale publiczne?.. Choć nigdy cię nie spotkałem...
— Przysięgam... Po raz pierwszy jestem w wielkiej kawiarni.
— Tem bardziej chwalebne, żeś dla mnie uczynił wyjątek... Napijmy się wobec tego po koniaczku...
Fred wypił i następną kolejkę, poczem roztargnionym wzrokiem powiódł po natłoczonej strojnym tłumem wielkiej sali. Pełno tam było szykownych kobiet o nieco wyzywającym wyglądzie, mężczyzn, ubranych nienagannie, z minami angielskich lordów.
Bartmański, który spojrzenie Freda przypisał ciekawości, jął usłużnie objaśniać:
— Interesują cię sąsiedzi... Słusznie.. Kawiarnia jest nieocenionym terenem dla obserwacyj... Ja lubię się bawić, ale jednocześnie lubię czynić spostrzeżenia... A nigdzie bardziej, niźli tutaj, nie wypływa na wierzch zakulisowa strona życia stolicy...
— Hm... no... tak... — bąknął Fred, aby coś odpowiedzieć.
— Patrzysz na te wytworne panie i sądzisz, że to są niedostępne damy?.. Spozierasz na panów, mniemając, iż to hrabiowie i dygnitarze, lub co najmniej dyrektorzy banków... Tymczasem... W większości masz tu przed sobą kokoty, hochstaplerów, niebieskich ptaków. Kawiarna jest dżunglą, w której żerują, łapią naiwnych, szukają „frajera“... Kobiety, aby móc się sprzedać, lub go naciągnąć, grając na zmysłach... Mężczyźni, aby zawlec ofiarę do domu gry, upić i wykorzystać jego nieprzytomność, ostatecznie wyłudzić drobną pożyczkę... Pomiędzy