Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/84

Ta strona została uwierzytelniona.

wały swe córki... Każde wielkie miasto ma swe bagno... Lubię w nie czasem się zanurzyć... Zanurzę się, ale żadna z takich bezdusznych kukieł na dłużej nie przykuje mego serca... Zaręczam... O, bo są leszcze inne kobiety... Szlachetne, prawe, uczciwe, dla których praca i domowe ognisko nie przestały być pustem dźwiękiem...
— Wszystkie baby jednego djabła warte! — nie wiedzieć kiedy gwałtownie wyrwało się Fredowi.
Bartmański zdumiony spojrzał na przyjaciela. Usta Freda krzywiły grymas niesmaku, policzki płonęły, oczy błyszczały nienaturalnie. Zaczynał się nieco domyślać.
— Czyżby cię spotkał zawód miłosny? — zapytał cicho.
Korski przygryzł wargi i nie dał natychmiast odpowiedzi. Jak każda natura mocna, nie lubił się wywnętrzać, dzielić się z innemi swym bólem. Wolał go w sobie przetrawić. Lecz obecnie... Nerwowe podniecenie i koniak uczyniły swoje... I te napomknienia o domach schadzek... Jeden Bartmański mógł go zrozumieć i mu doradzić...
— Tak, Janku — wymówił z trudem. — Przeżyłem dziś wielką przykrość... Więcej, niż przykrość. Aby o niej choć na chwilę zapomnieć, przyszedłem tu z tobą, do kawiarni...
Bartmański nie tylko szczerze lubił Freda, ale miał i dobre serce. W lot pojął, iż to o rzeczy poważne chodzi.
— Nie umiem nalegać! — wyrzekł z współczuciem w głosie. — Ani nie chcę się wdzierać, niepro-