Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

targnęła mem sercem i choć się jeszcze tego wstydzę, postanowiłem ją śledzić... Wsiadła w taksówkę, wskoczyłem do następnej... I wiesz, dokąd się udała?
— Dokąd? — Bartmański uważnie chwytał każde słówko Freda.
— Do Helmanowej! — krzyknął ten niemal głośno z rozpaczą. — Do Helmanowej... „Salon mód Helwira“... Rozumiesz, co to znaczy?...
Bartmański aż podskoczył na krześle,
— Do tej przeklętej rajfurki? Żartujesz chyba... Skromna, uczciwa panna?...
— I ja przez chwilę sądziłem, że oszaleję!... Lecz nie może być najlżejszej wątpliwości... Poszła do niej dobrowolnie, poprzednio umyślnie zerwawszy ze mną... Boże, jak ja cierpię! Ot, masz prawdziwy brud życia... Spotkałeś mnie właśnie, gdym stamtąd złamany powracał... Nie... to okropne...
Zaległo milczenie...
Podczas gdy Fred ciężko wsparł głowę na ręce, aby skryć kręcące się w jego oczach łzy, Bartmański wiódł z roztargnieniem wzrokiem po sali, a palce odruchowo błądziły po stoliku. Znać było, że nie tylko współczuje przyjacielowi, ale zastanowiła go ta cała dziwna historja.
— Nadzwyczajne! — mruknął wreszcie. — Jesteś niedoświadczony, ale nie mogłeś się tak dalece pomylić, aby sprytną kurtyzanę przyjąć za skromną panienkę. Pozatem jej tryb życia i ta rozpacz, kiedy się rozstawała z tobą... Z drugiej zaś strony... Studentka i dom schadzek?.. Skąd ona tam znalazła drogę?.. Nic nie rozumiem...