— Nareszcie... szepnął młody mężczyzna, spozierając na ponury gmach, opuszczony przed chwilą.
Stał w potokach porannego majowego słońca, rzucającego złote skry na jego wysmukłą sylwetkę i wymizerowaną twarz długim pobytem w więzieniu. Stał, trzymając małą walizeczkę w ręku i spozierał na ruch uliczny i przechodniów ni to radośnie, ni to z podziwieniem, jak ludzie, którzy zdawna odwykli od gwaru i zgiełku wielkiego miasta.
Nie, raczej spozierał radośnie...
Och, bo dłużyły mu się te ostatnie dni, te godziny ostatnie, spędzone w mrocznej celi, wlokły bez końca... Liczył sekundę każdą... i pojmował znakomicie owe niezrozumiałe i bezsensowne na pozór ucieczki swych współtowarzyszów, którzy, ogarnięci dziwną psychozą, niemal w przededniu uwolnienia, wyłamywali kraty, niepomni ani kary ani grożących niebezpieczeństw, byle jeno co rychlej znaleźć się na wolności...
Jak melodyjnie zabrzmiał dziś zrana chropowaty głos dozorcy, kiedy nań zawołał.
— Numer sześćdziesiąty! Do kancelarji! Po cywilne ubranie!
Po chwili znalazł się w więziennej kancelarji, przed obliczem naczelnika — naczelnik, człowiek