wiedzmy, bardzo uczciwego młodzieńca... Niech pani sobie wyobrazi, iż do Warszawy przybywa podobny młodzian, ongiś wielce zamożny, niemal kresowy magnat, przez zawieruchę rewolucyjną zrujnowany doszczętnie...
— Początek dość zwykły, bo większość moich znajomych, w ten sposób potraciło majątki!
— Proszę, słuchać dalej! Przybywa niemal z niczem i się stara na lewo, na prawo o zajęcie. Jeśli go nie znajdzie, grozi mu nędza i głód. Wreszcie, dzięki protekcji paru wpływowych krewnych, jakich w Warszawie odszukał, otrzymuje skromną posadę, w jednym z banków...
— Wszystko to bardzo piękne, ale powtarzam banalne, drogi panie Orwid — przerwała panna — spodziewałam się po panu czegoś więcej emocjonującego!
— Emocjonującego? Wnet będzie, chwila cierpliwości! Młodzieniec pracuje, jak wół, zdobywa zaufanie zwierzchników, awansuje. Ale w banku jest pewien kasjer, taki starszy, łysy pan, z czerwoną twarzą i dużym brzuszkiem...
— Zupełnie, jak u mojego papy!
— Możliwe... Otóż ten kasjer, wielką przy chylnością obdarza młodzieńca... Razu pewnego, otrzymuje kasjer zawiadomienie, iż w sprawach rodzinnych udać się musi na dni parę do Wilna, prosi tedy dyrektora banku, aby wyznaczył bohatera tej opowieści, na jego zastępcę. Tak też się dzieje. W obecności dyrektora kasa zostaje obli-