— Dokąd?
W pierwszym porywie radości zapomniał o dręczącem pytaniu, które nieraz mu się już nasuwało w więziennej celi. W Warszawie nie miał bliższej rodziny a przyjaciele... część z nich odsunęła się od niego w czasie hańbiącego procesu, a ci pozostali, którzy okazywali mu niby to tyle sympatji, jak go dziś przyjmą czy zechcą dopomóc do powrotu w ramy uczciwego społeczeństwa? Czy przejdą do porządku nad piętnującym wyrokiem, czy też usuwać się będą niczem od dotkniętego morową zarazą? Nauczony przykremi zawodami, przywykł już był nie wierzyć ludziom, ani nie wierzyć czczym zapewnieniom współczucia. Czy który z tych, którym ongi tyle przysług wyświadczył, odwiedził go choć w więzieniu lub zapytał listownie, czy on, Welski, żyje, czy mu czego nie potrzeba, czy nie chory lub nie umarł w turmie...
Uśmiechnął się z ironją.
— Dokąd? — powtórzył
Przed chwilą tak cieszył się, że ujrzy znów kwitnące kwiaty i drzewa, że napawać się będzie gwarem ulicznym, patrzeć na piękne kobiety, robić, wolny, co zechce sam... a teraz... bez pieniędzy prawie, bez dachu nad głową... Otrząsnął się gwałtownie, siłą woli rozpraszając coraz bardziej ogarniające zniechęcenie.
— Ano zobaczymy — mruknął — z twardej ja ulepionym gliny! Jeślim tyle przetrwał, przetrwam jeszcze... choćby po to, aby się spotkać