mogę. Gdy jedynie napomykał pan o Welskim, obchodziło mnie to mało a sama forma odezwań była tak dziwaczna, żem się uniósł... Co się tyczy testamentu, słucham spokojnie, bo ta sprawa toczy się mnie blisko... Więc?
— Bardzo się cieszę — odparł Den, drwiąco — spokój nigdy w rozmowie nie zaszkodzi! Co zaś się testamentu tyczy, to chciałem zaznaczyć, że Welski o nim nigdy nie wiedział i wiedzieć nie mógł, bo z otrzymania kopji ktoś za niego pokwitował, zabierając jednak sam dokument...
— Któż mógł podobnie postąpić? — zapytał Leszczyc, choć wszystko w nim drżało.
— Sądzimy, że ekspertyza to ustali... Wszak podpis sfałszowany jest w naszem posiadaniu...
— I na nikogo nie pada podejrzenie?
— Hm... hm... chwilowo na nikogo!
Mimo, iż słowa dedektywa znajmiły, że nie podejrzewa nikogo, spojrzenie i głos wtórujące słowom takiej były treści, że każdy łatwo mógł pojąć, że Den nie tylko żywi określone podejrzenia ale i zna doskonale osobę, na którą podejrzenie pada. Leszczyc poczuł, iż usuwa mu się grunt z pod nóg, postanowił jednak wygrać ostatni atut.
— Cóż? — rzekł — podpis na zawiadomieniu sfałszowany? Bo ja wiem — nieco dziwne... Co komu potem? Wszak nie sfałszowano testamentu!
— Lecz jeśli okaże się, że ten podpis sfałszował ktoś bliski, pragnąc dla jemu tylko wiadomych celów, wykorzystać nieświadomość Welskiego?