rząd mieści się w zwykłym pałacyku na Wolskiej, na pierwszem piętrze mieszka dyrektor, parter zajmują biura...
— I wy się nie boicie napadu... takich strasznych ludzi... bandytów z bombami?
— Bandytów z bombami! — śmiał się na cały głos — ach ty moja maleńka artystko — takie napady, na szczęście, wydarzają się rzadko w Warszawie. Zresztą, nie wiem, czy panom bandytom opłaciłoby się przyjść — normalnie kasę zastaliby pustą... Musieliby wiedzieć, kiedy większe przechowujemy sumy pieniężne. A tej informacji może jedynie udzielić dyrektor, lub ja... Dyrektor, sądzę, napewno im się nie zwierzy, ani ja również!
— Napewno, wujaszku! O poznałam cię, bardzo trudno z ciebie coś wyciągnąć!
Zaległa cisza.
— Istotnie! — ozwał się po chwili, jakgdyby do głowy przeszło mu nagłe spostrzeżenie — istotnie okraść nas nie byłoby tak trudno... wypiłować kraty w drugiem oknie z lewej strony, zasłania je od ulicy nawet drzewo, bo nasz pałacyk jest w ogródku, wejść przez okno... a tam zaraz stoi kasa... Kasę tą, coprawda, należy wyłamać, kto nie zna hasła... ale dla złodziejów robota nie trudna... Ale jestem spokojny, do głowy im nie przyjdzie nas okradać! — zakończył swe refleksje
— A co to jest hasło, wujaszku? — zapytała dziewczyna, która niby bawiąc się obojętnie szklanką, w rzeczy samej śledziła każde słowo.