— Ależ puść!...
— Stój ty, psia twoja mać, bo... — i Balas zupełnie niedwuznacznym ruchem wysunął z kieszeni lufę browninga...
Welski, zły, zamilkł. W dobrą pułapkę wpadłem — stwierdził w duchu — co on chce ze mną zrobić? Jestem bezbronny! — Jął łowić zdala dochodzące odgłosy — lecz tam, już się uspokoiło wszystko, a migające cienie znikły, jakby zapadły pod ziemię.
— Tera chodź! — rzekł Balas, zwalniając go z uścisku i kierując się w stronę, skąd przed chwilą dobiegały jęki. Welski pospieszył za nim. Opodal, kroków może kilkadziesiąt, leżał dostatnio ubrany mężczyzna. Oczy miał rozwarte szeroko, rzekłbyś z zastygłym wyrazem przerażenia, pośrodku piersi tkwił głęboko wbity nóż. Balas pochylił się nad zamordowanym.
— Już nie zipie! — oświadczył z satysfakcją — Odwalił kitę! Czysta robota... na mokro! — dodał z uznaniem.
— Ale któż to taki? — zawołał, wstrząśnięty okropnym widokiem Welski.
— Kto? Kapuś! Podlec, sukin syn! — twardo i zawzięcie rzekł Balas. — Sobace i sobacza śmierć!
— Czyś specjalnie mnie sprowadził, aby mi pokazać wyrok waszych sądów?
— A coś ty se, bracie, kombinował, że ja bez frajerstwo bede sie taskał? To se zapamiętaj,