kników. Podziwiano szczęście niezwykłe, dając temu podziwieniu podnieconemi wykrzyknikami wyraz — nie dziwota — Ciemniowski otwierał czwarty z rzędu„abataż”
Jeden Leszczyc siedział spokojnie. Nie dotknął jeszcze swych kart, jakby prągnąc odwlec decydującą chwilę klęski. Nagle, wykonał szybki, niedostrzegalny prawie dla obecnych obiema rękami ruch, uniósł swe karty do góry i spojrzał na przeciwnika.
Ciemniowski zbladł nieco — na stole leżała dziewiątka kier i dama pikowa. Przegrał.
— Służę — rzekł, przysuwając do Leszczyca stos banknotów — i winszuję... Nie zdradzając niezadowolenia z porażki, starał się zachować rolę wykwitnego gracza do końca.
Leszczyc zgarnął pieniądze i powstał od stołu. Zewsząd go otoczono, sypały się powinszowania, gracze z ożywieniem rozprawiali nad emocjonującem spotkaniem, zakończonem tak niespodziewanem zwycięstwem. Jeden Siodłowski nie brał udziału w ogólnem podnieceniu i nieco ironicznie spoglądał dokoła.
— Udało się Leszczycowi! — ozwał się doń Hozen
— Rzeczywiście... udało się... tamten powtórzył z naciskiem... tylko...
— Tylko?
— Et, mniejsza z tem, pomówimy później...
A gdy Hozen odszedł, dodał w duchu — tylko,